Orange Sanguine – szkarłatna słodycz

Dziś, po dłuższej przerwie, na bloga powraca jednak z moich ulubionych marek perfum. Koloński styl tworzonych przez Atelier Cologne kompozycji wyjątkowo celnie trafia w mój gust. Bohater dzisiejszego wpisu to jednak zapach o zdecydowanie owocowym charakterze. I pewnie domyślacie się już, że jest nim Orange Sanguine. Kompozycja przedstawiana jako jasna i radosna. A także ikoniczna. W tym miejscu warto także wspomnieć, że dzieło Ralfa Schwieger’a otrzymało w 2012 roku nagrodę FiFi w kategorii najlepsze perfumy ekskluzywne. Przekonajmy się zatem jak pachnie to pomarańczowe cudo!

Orange Sanguine.jpg

Sposób w jaki otwiera się Orange Sanguine może zaskakiwać. Mamy tu bowiem do czynienia z prawdziwą eksplozją pomarańczowej świeżości. W zasadzie w początkowej fazie tych perfum ciężko wyczuć cokolwiek poza intensywnym aromatem tytułowej czerwonej pomarańczy. Jest on tu jednak zdumiewająco zróżnicowany. Na samym początku lekko kwaśny i orzeźwiający. Po zaledwie kilku chwilach staje się jednak zdecydowanie bardziej słodki. A przed oczyma staje nam obraz soczystego owocowego miąższu. Muszę zresztą przyznać, że w swojej pierwszej fazie, stworzona przez Schwieger’a kompozycja pachnie niezwykle realistycznie. Aby jednak nie było za słodko, Niemiec dodał do swojego działa nieco olejku ze skórki gorzkiej pomarańczy. Tak więc nie mamy tu do czynienia jedynie z wnętrzem, a z całym owocem. I to czuć. Początek Orange Sanguine jest jasny, rześki i energetyzujący. Zwraca uwagę.

A jak prezentują się dalsze etapy recenzowanych dziś perfum? Według mnie nieco mniej spektakularnie, ale wciąż naprawdę dobrze. W sercu perfum Atelier Cologne pojawia się nieco więcej zieleni. A wprowadzono ją tu przy pomocy chińskiego geranium. Za jego sprawą Schwieger dodał do swojej wizji pomarańczy nieco drzewnego charakteru. A także pewne metaliczne niuanse. Natomiast elementy kwiatowe wplecione zostały poprzez użycie jaśminu. Jego słodki aromat dobrze komponuje się z pomarańczowym tematem. Jednocześnie łagodzi nieco początkową świeżość i intensywność. Zarówno geranium jak i jaśmin pozostają jednak bohaterami drugoplanowymi. Służą jedyne do zmiany tła, na którym wciąż króluje szkarłatna pomarańcza. Niemniej, ich pojawienie się pozwala Orange Sanguine płynniej przejść w swoją ostatnią fazę. A ta jest już zauważalnie delikatniejsza. Powiedziałbym nawet, że nieco zmysłowa. Kremowości nadaje jej zaś mieszanka drewna sandałowego z Australii i bobu tonka. Kierunek, w którym w bazie skręca działo Schwieger'a może ponownie zaskakiwać. Przejście jest jednak płynne i nie wywołuje dysonansu. Natomiast żywiczno-balsamiczny finisz, z wyraźną nutą ambry nadaje całości jeszcze trochę słonecznego ciepła.

Orange Sanguine.jpg

Nadeszła chwila, w której powinienem przyjrzeć się walorom użytkowym Orange Sanguine. I jak już pewnie zdążyliście się domyślić, nie mogę narzekać na projekcję tych perfum. Jest ona bowiem naprawdę silna. Pomarańczowy aromat spowija nas już chwilę po aplikacji. A jego świeża i słodka aura posiada całkiem spory promień. Jeśli spryskacie się opisywanymi perfumami, na pewno zwrócicie na siebie uwagę otoczenia. Nie będzie to jednak uwaga długotrwała. Zapach posiada bowiem dość krótki żywot. Z mojej skóry kompozycja Atelier Cologne znikała zazwyczaj po upływie 4-5 godzin.

To teraz jeszcze krótko o flakonie Orange Sanguine. Swoim kształtem nie odbiega on od przyjętego przez francuską markę wzornictwa. Ma więc kształt lekko spłaszczonego prostopadłościany z zaokrąglonymi krawędziami. Wykonany jest zaś z przeźroczystego szkła.  Co pozwala dostrzec zamkniętą w nim żółtawą ciecz. Przód buteleczki zdobi natomiast jasnopomarańczowa etykieta, na której wypisano nazwę tych perfum, ich producenta oraz informację, że mamy tu do czynienia z kolońskim absolutem. Całość wieńczy pokryta skórą, elegancka zatyczka w kolorze ciemnego brązu.

Przy okazji dzisiejszej recenzji chciałem opowiedzieć Wam pewną historię. Dwa-trzy lata temu mój kolega Michał szukał perfum dla swojej dziewczyny. Zaproponowałem mu kilka pozycji, w tym Orange Sanguine. I początkowo te perfumy naprawdę mu się spodobały. Jednak po upływie około pół godziny zdecydowanie je odrzucił. Uznał bowiem, że nie chce, aby jego partnerka pachniała jak świeżo rozkrojona pomarańcza. I myślę, że jest to całkiem dobre podsumowanie tego, czym jest recenzowana dziś kompozycja. Stworzony przez Ralf’a Schwieger’a zapach pachnie wyjątkowo naturalnie. Do tego jest też radosny i słoneczny. Uwagę zwraca zaś brak w składzie innych cytrusów niż pomarańcze. Całość jest dość przyjemna i ładnie się rozwija. W jednej kwestii zgadzam się jednak z Michałem. Uważam, że Orange Sanguine nie są perfumami, które chciałoby się nosić/czuć na co dzień. Mógłbym okazjonalnie je na siebie zaaplikować, ale raczej nie znalazłyby one stałego miejsca w mojej kolekcji. Ale może Wy uważacie inaczej?

Orange Sanguine
Główna nuta: Czerwona pomarańcza.
Autor: Ralf Schwieger.
Rok produkcji: 2010.
Moja opinia:  Warto poznać. (5/7)

Orange Sanguine.jpg