Le Vainqueur – pod słońcem Korsyki

Jeśli chodzi o Korsykę, to ta francuska wyspa pojawiła się już na Agar i Piżmo przy okazji wpisu poświęconego Sables. Teraz natomiast trafia tu ze względu na recenzję Le Vainqueur (fr. zwycięzca). Powstałych w 2005 roku perfum z oferty włoskiej marki Rancé 1795. Z tym, że mamy tu do czynienia z reedycją.  Podobno oryginalnie, François Rancé skomponował ten zapach specjalnie dla Napoleona, by przypominał mu rodzinną wyspę. W jego opisie możemy zaś przeczytać o smaganych wiatrem brzegach Cieśniny Świętego Bonifacego oraz o tkwiącym w każdym mężczyźnie duchu zwycięzcy. Ale czy perfumom tym udało się zdobyć także i moje uznanie? Przekonajcie się sami czytając całość niniejszego wpisu.  

     Początek Le Vainqueur jest wyraźnie syntetyczny. Czuć chemiczny aromat obecnych tu aromamolekuł. Takich jak na przykład imitujące morską bryzę Calone. Za jego sprawą otwarcie kompozycji jest świeże i energetyzujące. A do tego soczyste. Choć to już także zasługa pojawiających się w nim nut arbuza i melona. Oba te składniki często występują w perfumach o morskim charakterze, zatem ich obecność w dziele Rancé dla nikogo nie powinna być zaskoczeniem. Podobnie jak i obecne w głowie zapachu metaliczne akcenty, będące pochodną zastosowanych syntetyków. Nieco słodyczy wprowadzone zostało zaś za pomocą mandarynki. Przy czym z cytrusów w głowie Le Vainqueur pojawia się też grejpfrut. Całość doprawiono zaś ostrzejszą nutką imbiru. I mimo, iż początek stworzonego przez Jean-Christophe’a Hérault’a pachnidła  jest dość banalny i brak mu naturalności, to jednak odnajduję w nim coś przyjemnego.

     O ile pierwszy etap recenzowanych perfum utrzymany był w owocowo-morskim klimacie, to drugi ma już bardziej kwiatowy charakter. Choć, co ciekawe, oficjalna strona Rancé 1795 wspomina jedynie o kwiecie lawendy. Nie da się jednak nie zauważyć ciepłej i słonecznej woni jaśminu. Ani nieco wodnistego aromatu konwalii. Przy czym ten ostatni całkiem dobrze wpisuje się w ogólny klimat prezentowanego zapachu. Natomiast w połączeniu z geranium, wspomniana już lawenda podtrzymuje świeży charakter kompozycji. Muszę też zaznaczyć, że mimo wyraźnie kwiatowego akordu Le Vainqueur posiada zauważalny przechył w męską stronę. Odnajduję tu coś samczego. Czy może to być zasługa obecnej w sercu stworzonego przez Hérault’a pachnidła gałki muszkatołowej? Trudno powiedzieć. Wiem natomiast, że ta ostatnia kontynuuje, zapoczątkowany przez imbir, pikantniejszy wątek przyprawowy. Sama w sobie nie jest jednak szczególnie ewidentna. Jeśli zaś chodzi o bazę, to zbudowano ją w oparciu o zdecydowanie mniej rześki zestaw nut. Dominuje w niej bowiem wytrawna nuta skóry. Wsparta jeszcze przez wetywerię. Przy okazji powracają też wątki z otwarcia. Obecność irysa przypomina nam metaliczne akcenty obecne w głowie Le Vainqueur. Z kolei piżmo to zapowiedź powracającego syntetycznego charakteru recenzowanych perfum. W połączeniu ze sztucznymi nutami ambry i drewna sandałowego, sprawia ono, że ostatnia faza zapachu jest dość płaska. Nie ma w niej jednak nic antypatycznego.   

     Przekonajmy się również jak recenzowana dziś kompozycja wypada pod względem parametrów użytkowych. Jeśli chodzi o projekcję to nie mam zastrzeżeń. Według mnie jest ona w normie. Albo nawet nieco powyżej. W każdym razie nikt nie powinien mieć problemu z wyczuciem tych perfum na sobie. Mankamentem okazała się natomiast trwałość Le Vainqueur. W moim wypadku stworzone przez Jean-Christophe’a Hérault’a pachnidło znikało ze skóry już po upływie 4-5 godzin od aplikacji. Zdaje sobie sprawę, że mogło to wynikać z jego klimatu oraz faktu, że mamy tu do czynienia z wodą toaletową, ale i tak oceniam ten wynik jako słaby.

     A teraz parę słów o flakonie opisywanego zapachu. Buteleczka wykonana jest z przeźroczystego szkła i ma kształt trapezu. Bardzo smukłego trapezu. Jej front zdobi zaś barwna etykieta. Której najwyraźniejszym punktem jest złoty orzeł napoleoński. Od razu wiadomo zatem jaka była inspiracja do skomponowania Le Vainqueur. Natomiast w znajdujący się poniżej orła wieniec wpisano nazwę zapachu. Jeszcze trochę niżej odnajdziemy zaś oznaczenie producenta. Poza tym w oczy rzuca się także granatowy sznureczek, zapleciony wokół szyjki atomizera. Nadaje on całości więcej elegancji. Powiedziałbym nawet, że wytworności. A cały wzór uzupełniony został jeszcze przez przeźroczystą, sześcienną zatyczkę. Ogólnie, flakon wygląda zarazem męsko i dystyngowanie.  

     Otwarcie przyznam, że początkowo chciałem ocenić Le Vainqueur znacznie wyżej. I dopiero dłuższe testy pozwoliły mi odkryć słabe strony tych perfum. Takie jak ich dość banalny w gruncie rzeczy klimat. Bo choć całość jest nawet przyjemna, to tak naprawdę nie wyróżnia się niczym szczególnym. Dzieło Rancé 1795 w stu procentach wpisuje się w obowiązujące na początku XXI wieku trendy. Z tym, że spośród średniej klasy morskich świeżaków to właśnie ta kompozycja byłaby moim pierwszym wyborem. Zapach jest spójny, posiada też wyraźną ewolucję. Do tego niezaprzeczalnie daje swojemu użytkownikowi spore poczucie świeżości. A że po prostu brak mu ambicji? No cóż, nie każdy może być Napoleonem.    

Le Vainqueur
Główne nuty: Nuty morskie, Skóra.
Autor: Jean-Christophe Hérault.
Rok produkcji: 2005.
Moja ocena: Może być. (4/7)