M7 – oudowy wizjoner

Raz na jakiś czas zdarza mi się przygotować recenzję perfum, które nie są już dostępne. I tak też jest w wypadku zapachu będącego bohaterem dzisiejszego wpisu. A mam tu na myśli słynne M7 autorstwa Alberto Morillas’a i Jacques’a Cavalier’a. Kompozycję, która o mniej więcej dekadę wyprzedziła modę na oud. Niestety, jak to często w takich wypadkach bywa, nie została doceniona przez ówczesne audytorium. I szybko zniknęła z rynku. A szkoda, bo te perfumy to kolejny dowód na to, jak wielkim wizjonerem jest, zarządzający w tamtym okresie domem mody Yves Saint-Laurent, Tom Ford. Nie traćmy jednak czasu na zbędne dywagacje i przekonajmy się jak pachnie M7.  

Głowa recenzowanych dziś perfum zbudowana została w oparciu o cytrusy. Sam zapach cytrusowy jednak nie jest. Co to, to nie! Niemniej, biorąc pod uwagę jego wyraźnie ciężki charakter, rozświetlenie otwarcia przy pomocy bergamotki uważam za dobry ruch. Nieco cierpka i rześka, pozwala nam oswoić się z klimatem kompozycji. Temu samemu służy również obecna tu mandarynka. Jej słodycz łagodzi apteczną gorycz oudu, która od początku da się wyczuć w dziele YSL. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że M7 już na starcie jest wyraźnie wytrawny i drzewny. A cytrusy mają za zadanie jedynie delikatnie przełamać ten efekt. Jednak w pierwszej fazie kompozycji znajdziemy również rozmaryn. On z kolei nadawać ma opisywanym perfum bardziej klasycznego i kolońskiego sznytu. Jednak przy okazji, jego suchy, ziołowy aromat dobrze wpisuje się w ogólny klimat kompozycji.

Będąca sygnaturową dla M7 nutę oudu umieszczono w sercu zapachu. I naprawdę sporo można o niej powiedzieć. Dzięki niej te perfumy przybierają wyraźnie drzewny charakter. Są wytrawne, ale i jakby ziemiste. Da się też wyczuć pewne dymne akcenty, choć ich akurat nie jest tu tak dużo, jak się spodziewałem. Całość staje się za to mroczniejsza. A jednocześnie bardziej orientalna. Za sprawą oudu oraz sparowanej  z nim wetywerii przenosimy się na Daleki Wschód. Dodam również, że wetyweria, którą czujemy w stworzonym przez Morillas’a i Cavalier’a pachnidle, także jest ciemna i bardzo męska. Podkreśla drzewny charakter M7. A jednak te perfumy nie przekraczają granicy, za którą stałyby się nienoszalne. Owszem, balansują na niej, ale udaje im się pozostać w sferze tego, co, choć trudne, może też dawać przyjemność. Szczególnie, że im bliżej nam do bazy, tam zapach staje się słodszy. Ale nie słodki. Chodzi jedynie o to, że wytraca powoli część swojej drapieżności i surowości. A dzieje się tak przede wszystkim za sprawą ambry. Ociepla ona dzieło YSL, nie zmienia jednak znacząco jego klimatu. Podobną funkcję pełni również obecne tu piżmo. W zasadzie można by powiedzieć, że w przypadku M7 baza jest naturalnym przedłużeniem serca. Tyle, że według mnie pojawia się tu jeszcze jeden składnik, który pozwala nieco odróżnić te dwie fazy. A jest nim mirra. Za jej sprawą końcówka wydaje mi się bowiem nieco bardziej kadzidlana.

Jeśli chodzi o parametry użytkowe recenzowanych perfum, to M7 nie rozczarowują. Wydaje mi się, że można zakwalifikować je jako nieco powyżej średniej. Choć akurat sama moc jest moim zdaniem umiarkowana. Dzieło YSL jest wyczuwalne w przestrzeni wokół użytkownika, nie bombarduje jednak receptorów węchowych osób wokół nas. Inni zauważą je, ale nie powinni z tego powodu odczuwać dyskomfortu. No chyba, że ktoś ma alergię na oud. Nie mogę natomiast powiedzieć złego słowa o trwałości tych perfum. Kompozycja trzyma się na skórze przez dobre 9-10 godzin od aplikacji. A przecież mamy tu do czynienia z wodą toaletową. To zatem naprawdę dobry wynik.   

Wydaje mi się, że istotnym elementem decydującym o komercyjnym sukcesie perfum jest atrakcyjny wizualnie flakon. A ten należący do M7 zdecydowanie się do takich NIE zalicza. Przeciwnie, sprawia wrażenie wyjątkowo niepozornego. Wykonana z matowego, brązowego szkła butelka ma kształt prostopadłościanu i nie posiada żadnych oznaczeń. To chyba szczyt minimalizmu. Sama zatyczka też zresztą wygląda, jakby była niejako przedłużeniem podstawy. Jest tylko nieznacznie ciemniejsza. I wydaje mi się, że taki design mógł częściowo przyczynić się do słabych wyników sprzedażowych. I to mimo kontrowersyjnej kampanii reklamowej z wykorzystaniem nagiego modela, z widocznym na niektórych kadrach penisem. Tyle, że gdy kampania się skończy, trzeba jeszcze jakoś zachęcić potencjalnego klienta do sięgnięcia po oferowany produkt. A to już się YSL nie udało.  

Podsumowanie dzisiejszej recenzji zacznę może od tego, że nie lubię oudu. A moje preferencje musiały znaleźć odzwierciedlenie w ocenie, która finalnie wystawiłem M7. Poza tym uważam jednak, że to naprawdę ciekawe perfumy. Szczególnie, jeśli osadzimy je w kontekście czasu i trendów panujących w dacie ich powstania. Zapach jest ciężki, mroczny i wytrawny. Ale wcale nie przytłaczający. Jest w nim przestrzeń. A także spory ładunek męskości. Należy jednak uważać, kiedy aplikujemy na siebie tę kompozycję. Ja testowałem ją zimą, natomiast w upalne letnie dni jej aromat okazać się może sporym utrapieniem. Zresztą na pewno sami szybko to zauważycie. Poza tym uważam jednak, że M7 bogate, orientalne pachnidło, które mimo swojej trudności, okazać się może doskonałym kompanem na wiele okazji.             

M7
Główna nuta: Oud.
Autor: Alberto Morillas, Jacques Cavalier.
Rok produkcji: 2002.
Moja opinia: Warto poznać. (5/7)