Black Saffron – skórzany lizak

Lubię przyprawy. A wśród tych, które cenię sobie najbardziej znajdują się między innymi czarny pieprz, goździki i szafran. I to właśnie ten ostatni jest bohaterem (tak przynajmniej wskazuje nazwa) perfum, które wybrałem do dzisiejszej recenzji. A więc Black Saffron szwedzkiej marki Byredo. Z tym, że bardziej niż przyprawie kompozycja ta poświęcona jest kolorowi. W Indiach utożsamianemu z pomyślnością. Oraz zerwaniem z ziemskim materializmem. Tym tropem podążył Ben Gorham, starając się stworzyć zapach inspirowany ideami jedności oraz inkluzyjności. Czy mu się udało? Przekonajcie się sami czytając dalszą część niniejszego wpisu.

     Początek Black Saffron okazał się dziwnie owocowy. Dziwnie, ponieważ mimo soczystej słodyczy pomelo, wyczuwam w nim również coś wytrawnego. Co trochę gryzie się ze wspomnianym akordem przewodnim. Jednocześnie, pomelo niesie ze sobą jedynie niewielki ładunek cytrusowej rześkości. W efekcie za sprawą pojawiającego się już na wstępie szafranu, całość wydaje mi się trochę przesłodzona. I jakby klejąca. Gdy byłem w Iranie widziałem sprzedawane tam lizaki z cukru z szafranem. I to właśnie z nimi bardzo silnie skojarzyły mi się recenzowane dziś perfumy. Jeśli zaś chodzi o wyczuwaną przeze mnie w tle gorycz, to najprawdopodobniej pochodzi ona od jałowca. Na jego obecność w głowie Black Saffron wskazuje bowiem oficjalny spis nut. Dla mnie nie jest to jednak tak ewidentne. Choć występowaniu pewnej drzewnej aury zaprzeczyć nie mogę. Z tym, że jeśli chodzi o otwarcie zapachu, to jest z nim jeszcze jeden problem. Mianowicie, znika ono naprawdę szybko. Zanim zdążymy porządnie mu się przejrzeć, zostaje zastąpione przez fazę serca.

     Skoro o głowie opisywanej kompozycji nie da się za wiele napisać, to sprawdźmy co dzieje się w jej środku. A tu słodycz nadal trzyma się na wysokim poziomie. Szczególnie, że pojawia się, nie wymieniana w spisie nut, róża. Czuć ją jednak stosunkowo wyraźnie. Nadaje ona dziełu Byredo kwiatowego ciepła. Oraz odrobiny zmysłowości. Co jednak ciekawe, jeśli chodzi o kwiaty, to oficjalnie na tym etapie Black Saffron pojawia się jedynie czarny fiołek. Przy czym prawdopodobnie chodzi tu o fiołek rogaty (łac. Viola comuta). Tylko, że znów, podobnie jak w przypadku jałowca, jego aromat nie jest dla mnie specjalnie wyczuwalny. Nie mogę natomiast zaprzeczyć obecności innej deklarowanej nuty. A konkretnie skóry. W zasadzie rolę jaką odgrywa ona w opisywanych perfumach czuć już w ich głowie. To bowiem właśnie skóra, a nie tytułowy szafran, jest dla mnie głównym bohaterem kompozycji. Przedstawiono ją zaś w sposób, który może nasunąć skojarzenia z Tuscan Leather. A to dlatego, że w bazie Black Saffron pojawia się, występująca również w dziele Tom’a Ford’a malina. Z tym, że tutaj ma ona zgoła odmienny charakter. W zasadzie bardziej niż z samą maliną mam wrażenie obcowanie z tytoniem malinowym. W pachnidle Byredo jest coś lekko dymnego. Jednak na sprawą obecnego w bazie Cashmeranu, całość sprawia wrażenie jakby miękkiej. I nie zmienia tego powracający za sprawą wetywerii akord drzewny.             

     Przekonajmy się teraz jak prezentują się walory użytkowe Black Saffron. Choć może walory nie jest tu najlepszym określeniem. Głównie dlatego, że opisywany zapach posiada naprawdę słabą trwałość. W moim wypadku dzieło Jérome’a Epinette’a znikało ze skóry już po upływie 4-5 godzin od aplikacji. Rozczarowujący wynik. Niemniej, kompozycja próbuje bronić się swoją mocą. I rzeczywiście, zwłaszcza w pierwszej godzinie, projektuje całkiem wyraźnie. A choć z czasem słabnie, to przez te kilka godzin swojej obecności na naszym ciele raczej nie daje nam o sobie zapomnieć. Przypomnę przy tym jeszcze, że Black Saffron występuje pod postacią wody perfumowanej.

     Rzućmy też okiem na flakon, w którym dystrybuowany jest nasz dzisiejszy bohater. Niespodzianki nie ma, mamy tu bowiem do czynienia ze wzorem typowym dla wszystkich perfum Byredo. Tak więc buteleczka w kształcie spłaszczonego walca przepasana jest białą etykietą. Zakrywa ona znaczną część szkła i zawiera oznaczenia dotyczące nazwy zapachu, jego producenta oraz koncentracji. Całość uzupełniona zaś została o czarną, plastikową zatyczkę w kształcie kopuły. Pod którą ukryty został srebrny atomizer. I która posiada wbudowany magnes, dzięki czemu ryzyko samoistnego otwarcia się flakonu (np. w podróży) zostało znacząco zminimalizowane. Ogólnie, flakon prezentuje się bardzo estetycznie. Jego minimalizm może się podobać.            

     W moim odczuciu Black Saffron to dość przeciętne perfumy ze skórą w temacie. A wpływ na moją końcową ocenę miało kilka kwestii. Przede wszystkim, akord skórzany wydaje się tu jakby rozmiękczony. Brak mu wyrazistości. Choć dominuje, nie sprawia, że zapach nabiera charakteru. Do tego kompozycja wydała mi przesadnie słodka. Jakby cukierkowa. Połączenie nuty szafranu z owocowymi aromatami pomelo i maliny, przy braku mocnego kontrapunktu, okazało się dla mnie nie do przeskoczenia. Nie można też zapomnieć o kiepskiej trwałości zapachu. Niemniej jednak, nie chciałbym pominąć pozytywów. Przede wszystkim sposobu w jaki zaserwowana została malina. W otoczce z tytoniu prezentuje się ona naprawdę interesująco. Zaś pod wpływem Cashmeranu skóra nabiera uwodzicielskiego zamszowego klimatu. Finalnie, to jednak za mało bym przyznał Black Saffron ocenę  wyższą niż 4/7.

Black Saffron
Główne nuty: Skóra, Owoce.
Autor: Jérome Epinette.
Rok produkcji: 2012.
Moja opinia: Może być. (4/7)