Fumerie Turque – rozkosze spowite dymem

Dziś znów wkraczamy do magicznego świata pachnideł Serge’a Lutens’a. Zaś tym razem dzieje się to za sprawą Fumerie Turque. A więc perfum skomponowanych przez Christopher’a Sheldrake’a w 2003 roku. Nie zdzwi Was też zapewne fakt, że za sprawą tej kompozycji przenosimy się do XVII-wiecznego Istambułu. To tam znajdziemy bowiem pałac Topkapi oraz rezydującego w nim sułtana Murada IV. We wnętrzu mieści się natomiast liczący kilkaset komnat harem, zamieszkały przez faworyty władcy. Oraz wypełniony kłębami fajkowego dymu. I to właśnie ten ostatni posłużył za motyw przewodni do stworzenia Fumerie Turque. Wkroczmy zatem między dymne opary i przekonajmy się jakie rozkosze tam na nas czekają.    

Jeśli chodzi o otwarcie recenzowanych perfum to nie do końca przypadło mi ono do gustu. Czuć, że kompozycja jest słodko-gorzka, ale z początku dominuje coś, co przypomina mi aromat roztopionej gumy. A może raczej nadpalonej. Głowa stworzonego przez Christopher’a Sheldrake’a pachnidła jest bowiem zauważalnie dymna. Ale nie tytoniowa. Jeszcze nie. Wydaje mi się natomiast, że czuję tu jałowiec. Jak również aromat suszonych owoców. Za który najpewniej odpowiedzialna jest deklarowana w składzie Fumerie Turque czerwona porzeczka. Łatwo także zdać sobie sprawę, iż mamy do czynienia z zapachem bogatym. I zdecydowanie orientalnym. Póki co, wszystko co czuję sprawia jednak wrażenie jakby niepoukładanego. W otwarciu tych perfum panuje mały chaos. Który dopiero z czasem zaczyna rozwijać się w całkiem intrygująca całość.

Gdy już minie lekka konsternacja wywołana początkiem kompozycji, zaczynam sobie zdawać sprawę z roli, jaką w dziele Lutens’a odgrywa tytoń. Jego słodkawa, lekko gryząca woń buduje serce Fumerie Turque. Przy czym nie jest tu ona ani nad wyraz mroczna ani przesłodzona. Plasuje się gdzieś po środku skali. Ma w sobie dymne akcenty, ale nie dusi. Być może dlatego, że sparowano ją z turecką różą. Nie jest ona może wyczuwalna jako samodzielny składnik, jednak kwiatowe ciepło wypełnia środkową fazę opisywanego zapachu. Nadaje mu zmysłowości. Słodka strona tych perfum podbudowana została jeszcze za pomocą nuty miodu. Kojarzy się on z tureckimi słodyczami takimi jak baklava czy turkish delight. Sprawia także, że całość nabiera bardziej karmelowego wydźwięku. Wkracza też w rejony gourmand. Szczególnie, że swoją obecność delikatnie zaznaczać zaczyna bób tonka. Kontrast zapewniają natomiast drugoplanowe, ale zauważalnie wytrawne aromaty rumianku i wosku pszczelego. Natomiast w miarę jak zbliżamy się do bazy Fumerie Turque coraz wyraźniejszy staje się akord skórzany. A właściwie zamszowy. Skóra jest tu bowiem rozmiękczona i subtelna. Bardzo ważną rolę w ostatniej fazie recenzowanych perfum odgrywa też jednak styraks. Wydaje mi się, że to on, wspólnie z balsamem Peru, odpowiadał za wyczuwane przeze mnie w głowie zapachu gumowe akcenty. W końcu gumę robi się z żywicy, prawda? Końcówka jest więc silniej balsamiczna, choć da się wyczuć także ostrzejsze tony paczuli. Oraz postawioną do nich w opozycji wanilię.

A jak nasz dzisiejszy bohater wypada pod kątem parametrów użytkowych? Moim zdaniem zupełnie nieźle. A w zasadzie to nawet bardzo dobrze. Jeśli chodzi o projekcję Fumerie Turque, to jest ona wyraźna. Nie miałem problemu z wyczuciem tych perfum na sobie. I myślę, że osoby w moim najbliższym otoczeniu też nie. Ich aromat jest dość silny. A do tego utrzymuje się na skórze przez długi, długi czas. W moim przypadku było to nawet 14 godzin! Taki wynik musi wzbudzać uznanie. I to mimo faktu, że kompozycja występuje pod postacią wody perfumowanej.

Poświęćmy też chwilę uwagi flakonowi opisywanego dziś pachnidła. Jako, że zapach stanowi część kolekcji Gratte-ciel (fr. drapacz chmur), jego buteleczka jest bardzo smukła. Naprawdę może kojarzyć się z wieżowcami Nowego Yorku. Jeśli zaś chodzi o kolor, to jest ona obsydianowo czarna. Co może nie zachwyca, pasuje jednak do samego Serge’a Lutens’a. Natomiast zdobiąca front etykieta jest ciemno szara. Przy czym dużo łatwiej dojrzeć na niej markę perfum niż ich nazwę. Do tego dochodzi zaś, również lakierowana na czarno, zatyczka w drobne karby. Całość jest nieco awangardowa, trochę kojarzy się też ze stylem art-deco. Choć mnie na kolana nie rzuca.    

Wydaje mi się, że ocena Fumerie Turque mogłaby być wyższa, gdyby nie to, że testowałem te perfumy podczas największych w tym roku upałów. I kiedy tak, cały spocony, przyklejałem się do samego siebie, ich słodko-dymna woń nie sprawiała mi przyjemności. Co innego mogłoby być jesienią lub zimą. Dzieło Sheldrake’a jest bowiem naprawdę ciekawe. Czuć, że to Lutens. Zapach jest gęsty i rozwija się dość powoli, ale z czasem odsłania przed nami swoje kolejne warstwy. Tytoń pokazany jest w nim na kilka sposobów, w zależności od towarzyszącego mu zestawu nut. Raz zmysłowy, a raz męski i szorstki. Choć co do zasady uważam całą tę kompozycję za raczej męską. Mimo, iż oficjalnie jest to uniseks. Od Fumerie Turque bije bowiem jakaś samcza aura. A przywołanie wspomnianego we wstępie haremu wcale nie wydaje się nie na miejscu. Może jednak sami się o tym przekonacie?       

Fumerie Turque
Główne nuty: Tytoń, Miód.
Autor: Christopher Sheldrake.
Rok produkcji: 2003.
Moja opinia:  Warto poznać. (5/7)