Agar i Piżmo

View Original

Ultraviolet Man – w innym świetle

Paco Rabanne to jedna z marek, które częściej pojawiają się na moim blogu. Nie wiem czemu, ale lubię sięgać po kompozycje sygnowane nazwiskiem tego francuskiego kreatora mody. Mimo iż do tej pory żadna mnie nie zachwyciła. Niemniej, nie zrażony przeciętnymi ocenami, postanowiłem sięgnąć po Ultraviolet Man. Wnioskując z nazwy tych perfum, liczyłem, że być może główną rolę odgrywać w nich będzie fiołek. Violet to bowiem po angielsku nie tylko kolor fioletowy, ale też wspomniany kwiat właśnie. A jego aromat zdecydowanie należy do grupy moich ulubionych. Niestety, mocno się pomyliłem. Zapachu fiołków w Ultraviolet nie ma nawet odrobiny. Ale jeśli jesteście ciekawi, jakie są nuty przewodnie tych perfum oraz czy jakiś zapach Paco Rabanne w końcu doczeka się wysokiej oceny to zapraszam do lektury dzisiejszej recenzji.

Początek zapachu określiłbym jako słodko-gorzki. I całkiem ciekawy. Jest chłodny i miętowy. Natrafiłem nawet na porównanie otwarcia Ultraviolet Man z Menthe Fraíche od Heeley. Moim zdaniem jest ono jednak za daleko idące. Niemniej, obecność mięty w recenzowanych perfumach jest ewidentna. Co ciekawe, zdecydowanie silniej uwidacznia się ona jednak na blotterze niż na mojej skórze. Jest zielona i nieco ziołowa. Zgrabnie miesza się z następującym tuż po niej jakby miodowym aromatem. Muszę przyznać, że ten akord jest dla mnie trochę zagadką. Jego słodycz jest jakby żywiczna, choć w dużej mierze pochodzi też zapewne od budującej bazę zapachu wanilii. Jednocześnie ma też  w sobie jakąś goryczkę. I coś, co przypomina rozgrzany plastik. Trochę zaskakuje i fascynuje. Szczególnie, że do wprowadzenie kompozycji w wibracje Cavalier dodatkowo posłużył się kolendrą. Wprawia ona Ultraviolet w ruch a jednocześnie zastępuje sekcję cytrusów. Stanowi także przyprawowy pomost do dalszych części tych perfum.

            W środkowej fazie zapachu podszyta słodyczą zieleń ustępuje chwilowo miejsca cieplejszemu aromatowi czarnego pieprzu z Tanzanii. I to on w dużej mierze decyduje o męskim charakterze recenzowanego pachnidła. Za jego sprawą maleje także początkowy chłód kompozycji. Na tym etapie pojawia się również słonawy aromat szarej ambry. Ta faza Ultraviolet Man jest jednak najmniej wyrazista. Nie trwa też specjalnie długo. Tuż po niej przychodzi zaś baza. W niej bezsprzecznie króluje już wanilia. Jest słodka, jakby lepka i trochę mdląca. Do tego naprawdę jej tu dużo. Za dużo, jak na mój gust. Taka ckliwa, oblepiająca słodycz natychmiast kojarzy mi się z niespecjalnie przeze mnie lubianym Givenchy – Pi. Obok niej pojawiają się natomiast drzewne aromaty wetywerii i mchu dębowego. Dzięki nim powraca także początkowy chłód kompozycji. Niemniej, wszystko to pachnie dość syntetycznie. Czuć, że mamy tu do czynienia w nutami odtworzonymi laboratoryjnie. Poziom naturalności Ultraviolet jest bardzo niski. Nigdzie nie mogę też wyczuć deklarowanej w składzie paczuli. W bazie natrafiłem zaś jeszcze na pewne piżmowe akcenty.

            Do plusów recenzowanej kompozycji należą niewątpliwie jej parametry użytkowe. Zarówno moc jak i trwałość tych perfum stoją bowiem na bardzo dobrym poziomie. Jeśli chodzi o projekcję to Ultraviolet Man bardzo wyraźnie promieniuje ze skóry. Gwarantuję, że gdy się nim skropimy, nasze otoczenie nie będzie miało najmniejszych problemów z uświadomieniem sobie jego obecności. Także i trwałość zapachu jest naprawdę dobra. Na moim ciele utrzymywał się on zazwyczaj przez 8-9 godzin. Przypomnę też jeszcze, że mamy tu do czynienia z perfumami pod postacią wody toaletowej.

            To teraz kilka słów o flakonie Ultraviolet. Ten prezentuje się bowiem naprawdę intrygująco. W zasadzie nie wiem, co przypomina, ale niezaprzeczalnie zwraca uwagę. Osadzony w chromowanej ramie, pokryty gumą element tworzy jakby spust. Jego naciśnięcie powoduje zaś rozpylenie znajdujących się w buteleczce perfum. Sam zbiorniczek jest natomiast wykonany z przeźroczystego szkła. Można przez nie zobaczyć wypełniającą wnętrze flakonu jasnofioletową ciecz. Jej barwa dobrze współgra zarówno z charakterem kompozycji jak i pozostałymi elementami buteleczki. Nazwę perfum odnajdziemy zaś wypisaną na wspomnianym już, fioletowym spuście. Całość prezentuje się nie tylko męsko, ale i bardzo nowocześnie. Powiedziałbym nawet, że trochę futurystycznie.  

            W moim odczuciu Ultraviolet Man to bardzo przeciętne męskie perfumy, kręcące się wokół dominującej nuty wanilii. Otwarcie przyznaję, że nie lubię tego typu zapachów. Szczególnie, że po całkiem niezłym, mentolowym otwarciu niewiele mają do zaoferowania. Przesłodzona wanilia i syntetyczne nuty drzewne raczej nie przysporzą dziełu Cavalier’a zbyt wielu zwolenników. Według mnie Ultraviolet jest też po prostu zbyt nijaki. Ma jednak pewną niewątpliwą zaletę, która ratuje jego ocenę. Otóż perfumy te naprawdę podobają się kobietom! To pewnie ta wanilia. Biorąc pod uwagę ten, jakże ważny dla większości z nas, czynnik powiedziałbym, że recenzowana dziś kompozycja całkiem dobrze sprawdzi się na imprezie w klubie. Osobiście nie miałem jednak ochoty tego weryfikować.  

Ultraviolet Man
Główne nuty: Mięta, Bób tonka.
Autor: Jacques Cavalier.
Rok produkcji: 2001.
Moja opinia:  Nie polecam. (3/7)