Menthe Fraîshe – mięta na trzy sposoby

Minęło już naprawdę sporo czasu odkąd ostatni raz recenzowałem perfumy marki Heeley. Ostatnio zaopatrzyłem się zatem w próbki dwóch zapachów a dziś na bloga trafia pierwszy z nich. Menthe Fraîshe z 2006 roku. Jest to kompozycja, którą chciałem poznać już dawno i która uchodzi za jedną z ciekawszych z mięta w temacie. A także całej ofercie francuskiej marki. I choć sam do miłośników mięty się nie zaliczam, to jednak do James’a Heeley’a mam już sporo sympatii. Zaintrygował mnie również opis tych perfum, wskazujący, iż są one niczym Patrick Bateman z filmu American Psycho. Porównanie co najmniej kontrowersyjne. Przekonajmy się jednak jak jest w rzeczywistości.

Menthe Fraishe.jpg

Początek zapachu bardzo mocno skojarzył mi się z aromatem pasty do zębów. A to za sprawą jego wyraźnie ziołowego, a precyzyjniej – miętowego, aromatu. Nasza tytułowa bohaterka jest tu naprawdę prominentna. Co nie może dziwić, bowiem w swoim dziele James Heeley użył aż dwóch gatunków mięty: pieprzowej oraz zielonej. Taka kombinacja nadaje recenzowanym perfumom świeżości oraz zielonego charakteru. Niesie także ze sobą naprawdę spory ładunek chłodu. Co w efekcie przekłada się na bardzo dobre właściwości orzeźwiające Menthe Fraîshe. Szczególnie, że w głowie kompozycji pojawia się także bergamotka. Sam zapach od początku wydaje się zaś bardzo lekki, czysty, do tego w pewnym stopniu elegancki. Trafiłem nawet na określenie higieniczny i muszę przyznać, że całkiem nieźle oddaje ono moje odczucie co do pierwszej fazy tych perfum.

Menthe Fraishe 1.jpg

Początkowa świeżość Menthe Fraîshe trwa także w ich sercu. Tyle, że całość nabiera głębi. A dzieje się tak za sprawą obecnej na tym etapie kompozycji nuty zielonej herbaty. Podobnie jak w kuchni, także i w perfumerii herbata jest naturalnym kompanem dla mięty, zatem połączenie tych dwóch aromatów nie może dziwić. W dziele Heeley’a herbata jest jakby soczysta i lekko gorzkawa. Pobudza zmysły. Całość pozostaje jednak zimna. I to mimo delikatnej słodyczy wprowadzonej do zapachu za sprawą obecności frezji. A choć jakoś specjalnie nie ociepla ona Menthe Fraîshe, to jednak ujmuje tym perfumom nieco ostrości. Sprawia, że stają się bardziej przystępne. Początkowe wrażenie pasty do zębów również ulega zatarciu. Teraz zapach bardziej kojarzy mi się z mrożoną miętową herbatą. I muszę zwrócić uwagę na fakt, iż malowane przez niego obrazy są naprawdę sugestywne. Dopiero w bazie kompozycja staje się nieco bardziej abstrakcyjna. A także silniej drzewna. Pojawia się w niej zaś biały cedr. W trochę większym stopniu ociepla on recenzowane pachnidło. Utrwala też jednak jego czysty charakter. A do tego sprawia, że ostatnia faza Menthe Fraîshe wydaje się jakby zdrewniała. Choć nadal nie brak jej zieleni. Wyczuwam też pewne ziemiste niuanse, nie jestem jednak w stanie powiedzieć, z czego mogą wynikać. Pewne jest natomiast, że tytułowa mięta dalej nam towarzyszy. I tak już zostanie aż do całkowitego zaniku tych perfum.

  A skoro już o zaniku mowa, to chyba dobry moment by przyjrzeć się parametrom użytkowym stworzonego przez James'a Heeley’a zapachu. Jeśli chodzi o projekcję to nie mam zastrzeżeń. Kompozycja pachnie dość wyraźnie, zaś w upalne dni, gdy parowanie ze skóry jest większe czuć ją już naprawdę dobrze. Trochę słabiej prezentuje się natomiast jej trwałość. Z moich obserwacji wynika, że Menthe Fraîshe znika ze skóry po upływie 5-6 godzin od aplikacji. Przypomnę też, że mamy tu do czynienia z wodą perfumowaną, zatem można by oczekiwać nieco więcej.

Menthe Fraishe 2.jpg

To jeszcze krótko o flakonie recenzowanych dziś perfum. Jego kształt to klasyczny walec, typowy dla wszystkich pachnideł francuskiej marki. Opasany został białą etykietą, w której górnej części umieszczono nazwę zapachu oraz jego koncentrację. Poniżej powinna zaś znajdować się dopasowana do charakteru kompozycji grafika. Tyle, że w wypadku Menthe Fraîshe przestrzeń ta jest pusta. To bardzo intrygujący zabieg. Dzięki niemu buteleczka wygląda bardzo minimalistycznie. Dopiero u podstawy widać oznaczenie producenta. Całość została zaś zwieńczona czarną, drewnianą zatyczką. Przez przeźroczyste szkło butelki dostrzec zaś można zamkniętą w nim delikatnie zielonkawą ciecz.    

Nie jestem i chyba nigdy nie będę miłośnikiem mięty. I z tego względu mało które perfumy z tą nutą w temacie są w stanie mnie do siebie przekonać. Tak było jednak choćby w przypadku Shukran od Meo Fusciuni. Jeśli zaś chodzi o Menthe Fraîshe, to dla mnie ten zapach okazał się chyba zbyt realistyczny. Dzieło James’a Heeley’a pachnie naprawdę naturalnie, jednak to właśnie z tego powodu nie mogę się do niego przekonać. Doceniam jednak pomysł, jaki został tu zaprezentowany. Oraz sposób, w który go wykonano. Zapach posiada wyraźną ewolucję a każda z jego faz ukazuje nam inne oblicze mięty. Do tego całość jest też niezwykle świeża. Właściwości chłodzące Menthe Fraîshe stoją na naprawdę wysokim poziomie. Kompozycja świetnie sprawdzi się więc choćby w tak upalne lato jak tegoroczne. Pod warunkiem, że ktoś lubi miętę.               

Menthe Fraîshe
Główna nuta: Mięta.
Autor: James Heeley.
Rok produkcji: 2006.
Moja ocena: Warto poznać. (5/7)