Eleventh Hour – podróż do końca czasu
Lubię stylistykę perfum Byredo. Choć z jakością zapachów bywa różnie. Niemniej, spora część tych, którym zdecydowałem się poświęcić recenzje prezentuje się całkiem dobrze. A jak będzie z naszym dzisiejszym bohaterem, czyli Eleventh Hour? O tym za chwilę. Na wstępie powiem natomiast o inspiracji przyświecającej powstaniu tej kompozycji. A tą jest zapach rzeczy, które się kończą. Intrygująca wizja, zwłaszcza, że na oficjalnej stronie szwedzkiej marki przeczytać można o końcu świata i miejscach, które - gdy wzbiorą oceany - będą schronieniami dla ludzi. Na przykład położony wysoko w Himalajach Nepal. Jednocześnie, zapach przedstawiany jest też jednak jako melancholijny, ale i optymistyczny. Zobaczmy zatem jak pachnie.
Co do zasady otwarcie Eleventh Hour przypadło mi do gustu. Jest przyjemnie pikantne, przede wszystkim za sprawą obecnej w nim nuty nepalskiego pieprzu ban timur. Jego aromat sprawia, że recenzowane perfumy wibrują na skórze. Jednocześnie, przyprawa ta ma w sobie coś lekko dymnego. Coś, co sprawia, że faktycznie pasuje ona do zapachu będącego interpretacją końca świata. W żywy charakter pierwszej fazy dzieła Byredo wpisuje się też jednak bergamotka. Także i ona niesie ze sobą wyraźny ładunek świeżości, choć za jej sprawą całość wydaje się nabierać nieco bardziej kolońskiego (i jakby retro) klimatu. Niezależnie od tego, głowa Eleventh Hour jest zaś jasna i rzeczywiście optymistyczna. Póki co w stworzonym przez Jérome’a Epinette’a pachnidle nie widzę natomiast nic melancholijnego. Ale poczekajmy…
W sercu recenzowanych perfum czekała na mnie kolejna miła niespodzianka. Jedną z wiodących tu nut jest bowiem bardzo przeze mnie lubiana śliwka. Osładza ona kompozycję i nadaje jej bardziej owocowego wydźwięku. Który podkreślony został za sprawą jeszcze jednego składnika. Rajskiego zakazanego owocu. A według Byredo tym jest nie jabłko, a figa. Choć osobiście coś jabłkowego też tu wyczuwam. Obecność figi sprawia jednak, że całość staje się bardziej kremowa. Środkową fazę kompozycji uatrakcyjnia nam również nuta rumu. Wprowadzone za jej sprawą alkoholowe akcenty sprawiają, że momentami dzieło Epinette’a wydaje się wydzielać aromat sfermentowanych owoców. Co bardzo dobrze pasuje do przewodniego motywu przemijania. Dodatkowo, ta faza zapachu została jeszcze wzbogacona o ziarno marchwi. Z tym, że ja nie specjalnie je tu wyczuwam. Coraz silniej zaczynają natomiast uwidaczniać się nuty drzewne. Wśród których prym wiedzie cedr. Jego aromat podkreślony zaś został przy pomocy Iso E Super, które służy tu do podtrzymania świetlistego charakteru kompozycji. Z kolei drewno kaszmirowe oraz bób tonka to nawiązanie do wprowadzonego przez figę akordu kremowego. Jednocześnie, za sprawą olibanum powracają też pewne kadzidlano-dymne niuanse z otwarcia. Całości dopełnia zaś labdanum, którego żywiczna i lekko skórzana woń dobrze wpisuje się w ogólny klimat Eleventh Hour.
A teraz parę słów o parametrach użytkowych recenzowanych dziś perfum. Na początek projekcja. A ta jest moim zdaniem w normie. No, może odrobinę poniżej średniej. Wyczuwam ten zapach na skórze i w najbliższej przestrzeni wokół mnie, nie mam jednak pewności, że inni też go czują. A przynajmniej nikt mi o tym nie powiedział. Jeśli zaś mowa o trwałości dzieła Byredo, to według mnie jest ona w porządku i wynosi 6-8 godzin od aplikacji. Trzeba nam jednak pamiętać, że Eleventh Hour występuje pod postacią wody perfumowanej.
A jak prezentuje się flakon stworzonego przez Jérome’a Epinette’a pachnidła? Przede wszystkim mamy tu do czynienia z typowym dla szwedzkiej marki wzorem. Tak więc buteleczka ma kształt spłaszczonego walca, a większą jej część pokrywa biała etykieta. Z której wyczytać możemy nazwę zapachu, jego producenta oraz koncentrację. A wszystko to wypisane zostało kontrastowo czarną czcionką. Tej samej barwy jest również kopulasta zatyczka, która osłania srebrny atomizer. Warto przy tym wspomnieć, że ma ona wbudowany magnes, dzięki czemu zapobiega samoistnemu otwarciu się flakonu, choćby w podróży. Cały wzór prezentuje się zaś dość minimalistycznie i dobrze pasuje do stylistyki Byredo.
Eleventh Hour to perfumy, które zrobiły na mnie bardzo dobre wrażenie. I to nie tylko dlatego, że sporo w nich nut, które naprawdę lubię. Całość jest bowiem bardzo spójna, a przy tym ciekawie rozwija się na skórze. A choć wiadomo, że to chwyt marketingowy, to jednak dość dobrze oddaje też temat, któremu została poświęcona. W dziele Byredo odnajduję coś nostalgicznego. Nie wiem czy tak pachnie przemijanie, ale myślę, że mogłoby. Jego drzewno-owocowy aromat jest ciepły i daje poczucie komfortu. Może wiec jest to zapach nadziei, że jednak nie wszystko stracone? Szczególnie, że całość, choć trochę syntetyczna, jest dobrze zbalansowana. Lekka pikanteria, trochę świeżości, owocowa słodycz i drzewna wytrawność wspólnie grają tu na końcowy efekt. Który moim zdaniem wypada dość przekonywująco. Dodatkowo, przy pierwszym teście Eleventh Hour wywołały na mojej skórze lekki dreszcz. I dopiero po kolejnych euforia nieco minęła. Dalej jednak uważam, że wystawiona przeze mnie ocena jest zasłużona.
Eleventh Hour
Główne nuty: Nuty Drzewne, Owoce.
Autor: Jérome Epinette.
Rok produkcji: 2018.
Moja opinia: Polecam. (6/7)