Exit the King – opowieść o upadku

Tytuł dzisiejszej recenzji zaczerpnąłem wprost z oficjalnej strony Etat Libre d’Orange. Otwarcie wskazuje ona bowiem na założenia, jakie towarzyszyły powstaniu Exit the King. Zapachu, za którego skomponowanie odpowiedzialni są Cecile Matton i Ralf Schwieger. I który odzwierciedlać ma upadek władzy. I dawnych norm. A także towarzyszące temu upadkowi nowopowstałe uczucie wolności. Co jednak ciekawe, jednocześnie z powyższymi hasłami recenzowane dziś perfumy przedstawiane są jako współczesny szypr. A zatem pachnidło zakorzenione głęboko w tradycji. No chyba, że dzieło ELd’O na zgliszczach szyprowej klasyki serwuje nam zupełnie nową interpretację tego gatunku. Sprawdźmy!

     Otwarcie przedstawianych dziś perfum może zaskakiwać. Jego centralnym elementem jest bowiem zapach piany z mydła. I to właśnie ten ewidentnie mydlany aromat sprawia, że z początku Exit the King ani trochę nie kojarzą mi się z tradycyjnymi szyprami. By zaś zbudować wspomniane wrażenie Cecile Matton i Ralf Schwieger sięgnęli po aldehydy. A to, co z nimi zrobili prezentuje się naprawdę ciekawie. Głowa kompozycji wydaje się bowiem zarazem świeża, jak i kremowa. Jest w niej coś lekkiego, co naprawdę kojarzyć się może z pianą. Jednocześnie da się wyczuć także pewne cytrusowe niuanse obecne tu za sprawą pieprzu Timur. Wstęp uzupełniony zaś został jeszcze o charakterystyczną, nieco słodkawą, woń różowego pieprzu. Pojawia się ona dopiero chwilę po aplikacji, według mnie współodpowiada jednak za wspomnianą lekkość otwarcia.    

     Pomimo, iż recenzowane perfumy inspirowane są upadkiem władzy, to w ich sercu doszukałem się nawiązania do monarchii. Pojawia się w nim bowiem królowa. Kwiatów. Czyli róża. A rola jaką odgrywa w dziele Etat Libre d’Orange jest niebagatelna. Przy czym nie mamy tu do czynienia z ciężkim, marmoladowym aromatem, ale z lekkością (ponownie) i zielenią. Sama róża wydaje się zaś bladoróżowa. Świeża niczym ledwo co rozwinięta z pąku. I skropiona poranną rosą. Przy czym to ostatnie wrażenie może być wynikiem sięgnięcia przez duet Matton – Schwieger po konwalię. Według mnie jej woń ma w sobie bowiem coś wodnistego. Jakby mokrego. Jednocześnie, w środkowej fazie opisywanego pachnidła pojawia się również jaśmin. Który dodatkowa wzmacnia jego kwiatową stronę. I choć mi dzieło ELd’O od początku wydawało się przede wszystkim kwiatowe,  to na tym etapie nikt już jednak nie powinien mieć co do tego wątpliwości. Z tym, że, co istotne, całość nie jest wcale przesadnie kobieca. Ani zbyt słodka. Nie widzę przeszkód, bo zapachu tego używali też mężczyźni. Co więcej podczas testów czułem się całkiem komfortowo mając go na sobie. Zwłaszcza, że jego baza jest już zauważalnie bardziej klasyczna. Zbudowana zaś została przede wszystkim w oparciu o mech dębowy. Któremu towarzyszy jeszcze paczula. Tym samym szyprowe konotacje stają się zdecydowanie bardziej wyraźne. Za sprawą drewna sandałowego powracają zaś początkowe kremowe akcenty. Powiedziałbym, że końcówka Exit the King jest więc mszysto-mydlana.

     A jak prezentują się projekcja oraz trwałość recenzowanych perfum? Jeśli chodzi o tę pierwszą, to powiedziałbym, że jest ona w normie. Moc zapachu jest umiarkowana, z tym, że zostawia on po sobie pewien ogon. O czym przekonałem się po powrocie do mieszkania po krótkiej wizycie w aptece. Aromat Exit the King wypełniał mój korytarz i sypialnię. Gdy natomiast przeanalizujemy trwałość kompozycji, to okaże się ona bardzo dobra. Przynajmniej w moim wypadku. Podczas testów dzieło ELd’O znikało bowiem z mojej skóry dopiero między 10 a 12 godziną od aplikacji. Warto przy tym pamiętać, że choć nieco koloński w swoim stylu, nasz dzisiejszy bohater występuje pod postacią eau de parfum.  

     To teraz parę słów o flakonie opisywanego pachnidła. A mamy tu do czynienia z klasycznym wzorem stosowanym przez Etat Libre d’Orange. Prostopadłościenna buteleczka wykonana jest z przeźroczystego szkła, które zdobi biała etykieta, z charakterystyczną, trójkolorową rozetą. Z której wyczytać możemy nazwę zapachu oraz jego markę. I tu ciekawostka. Swoją nazwą Exit the King nawiązują bowiem do sztuki Eugène’a Ionesco z 1962 roku. Z tym, że sztuka ta oryginalnie nosi francuski tytuł Le roi se meurt, włodarze ELd’O odwołują się zaś do jego angielskiej wersji. Wracając jednak do samego flakonu, to wykończony on został srebrną zatyczką z wygrawerowanym logo producenta. Przez przejrzyste szkło dostrzec natomiast możemy zamkniętą w jego wnętrzu bladożółtą ciecz.   

     Przeglądając materiały na temat Exit the King natrafiłem na stwierdzenie, że to perfumy idealne dla drag queen. I ani trochę się z nim nie zgadzam. Dla mnie dzieło Cecile Matton i Ralf’a Schwieger’a jest niczym kąpiel w wannie wypełnionej pianą i płatkami róż. Z tym, że znajdująca się w niej woda nie jest gorąca, a jedynie przyjemnie letnia. Kompozycja daje nam poczucie rześkości i czystości. Nie przytłacza jednak żadnym z obecnych w niej wrażeń. Wątek kwiatowy przedstawiony jest bardzo przystępnie i może budzić zainteresowanie. Ogólnie, powiedziałbym zaś, że w tych perfumach jest coś sympatycznego. Ich aromat nie trafił może do końca w mój gust, testowało mi się je jednak całkiem komfortowo. Uważam również, że kompozycja ta jest bardzo uniwersalna i pasuje na całkiem sporą ilość okazji. Może jednak sami zechcecie się o tym przekonać?      

Exit the King
Główne nuty: Piana z mydła, Róża.
Autor: Cecile Matton, Ralf Schwieger.
Rok produkcji: 2020.
Moja opinia:  Może być. (4/7)