Przygoda z robieniem perfum

Dzisiejszy wpis jest nieco nietypowy. Zamiast opisywać perfumy, zdecydowałem się opowiedzieć o mojej własnej przygodzie z robieniem perfum. Jakiś czas temu otrzymałem bowiem w prezencie urodzinowym voucher do perfumerii Sopocki Styl, pozwalający mi umówić się na wizytę w celu skomponowania własnego zapachu. Nie spodziewałem się natomiast jak bardzo popularna jest tego typu aktywność. Gdy zadzwoniłem, aby zarezerwować termin okazało się, że najbliższy jest za dwa miesiące. W końcu jednak udało się znaleźć wcześniejszy i wspólnie z przyjaciółką udaliśmy się do Sopotu.

     Już na wstępie otwarcie przyznam, że wizyta w Sopockim Stylu okazała się dla mnie naprawdę intrygującym doświadczeniem. Po załatwieniu wszystkich niezbędnych formalności zostaliśmy zaproszeni do zajęcia miejsc przy blacie, po którego drugiej stronie znajdował się mający nam asystować (a w zasadzie wykonywać wszystkie czynności techniczne) pracownik perfumerii. Który zadał nam kluczowe pytanie: Jakie perfumy robimy? Na szczęście byłem na nie przygotowany. Już wcześniej uznałem bowiem, że chciałbym zapach przyprawowo-drzewny. Co samo w sobie nie jest może zbyt oryginalne, jednak w mojej kompozycji uwypuklić chciałem nuty czarnego pieprzu i drewna cedrowego. Pomysł ten chyba spodobał się naszemu przewodnikowi, który przyznał, że większość męskich klientów chce tworzyć perfumy podobne do 1 Million, zaś żeńskich do La Vie Est Belle. Pod tym względem moja koncepcja okazała się więc choć trochę bardziej intrygująca. Jednocześnie wytłumaczono nam, że aby stworzyć własne pachnidło zacząć musimy od bazy. Oprócz cedru, z zaproponowanych nam nut zdecydowałem się na paczulę (i tak sam już o niej myślałem), drewno gwajakowe, cyprysa oraz żywicę elemi. Odrzuciłem natomiast drewno sandałowe i sosnę. Za utrwalacz posłużyło nam zaś Iso E Super. Pierwszy rezultat okazał się jednak dość rozczarowujący. Zapachowi ewidentnie brakowało pazura. Podkręciliśmy zatem cedr i paczulę. Mimo to, nadal nie byłem zadowolony. Taka baza wciąż wydawała mi się mało męska. Dopiero uzupełnienie jej o nutę mchu dębowego poprawiło kompozycję i mogliśmy przejść do serca. W którym królować miały przyprawy. Obok dominującego czarnego pieprzu wybrałem jeszcze gałkę muszkatołową i goździki. Zrezygnowałem natomiast z kardamonu i cynamonu. Z perspektywy czasu myślę natomiast, że mogłem zapytać jeszcze o ziele angielskie. Po dodaniu wymienionych olejków, tworzone przez nas pachnidło zaczęło nabierać kształtu. Na tym etapie nie zdecydowałem się już na wprowadzenie żadnych zmian i przeszliśmy do głowy. Chciałem, by moje dzieło było żywe i iskrzyło na skórze. Zgodziłem się zatem na zaproponowany mi aromat różowego pieprzu. Uzupełniony jeszcze przez rześką woń bergamotki. Wymyśliłem też, że aby przełamać wytrawny, przyprawowo-drzewny klimat tworzonych perfum, chciałbym wzbogacić ich otwarcie o słodką nutę śliwki. Daliśmy jej tu całkiem sporo, gdyż po pierwszej próbie nadal czegoś mi tu brakowało. Dopiero zwiększenie dawki, które poskutkowało też przeciągnięciem śliwkowego aromatu wgłąb serca zapachu, uznałem, że jestem zadowolony z rezultatu. Na podstawie skomponowanej próbki nasz przewodnik zajął się więc przygotowaniem pełnej pięćdziesięciomililitrowej wersji perfum. Ja w tym czasie miałem zaś wymyślić nazwę swojego pachnidła. Co okazało się dla mnie nie lada problemem. W końcu idąc tropem czarnego pieprzu oraz iskrzącego charakteru kompozycji zdecydowałem się na Black Bolt (ang. czarny piorun). Nazwa ta została natychmiast wprowadzona do komputera i wydrukowana na etykiecie, którą naklejono na przygotowaną już buteleczkę (wzór flakonu też mogłem wybrać sam spośród 5 dostępnych). Na zakończenie poinformowano nas jeszcze, że moje pachnidło będzie potrzebować około trzech tygodni, żeby ułożyć się w butelce. Dopiero po tym czasie osiągnie swój finalny kształt.

    Opisana przez mnie dziś przygoda okazała się dla mnie bardzo pouczającym doświadczeniem. Każda z nut, które braliśmy pod uwagę została mi przedstawiona. Miałem okazję powąchać poszczególne olejki oraz posłuchać o ich specyfice. Nasz przewodnik był rozmowny i chętnie dzielił się wiedzą. Mimo, iż całe wydarzenie trwało prawie półtorej godziny, miałem wrażenie jakby czas płynął zdecydowanie szybciej. Gdy skończyliśmy, niemal chciałem ochotę zapytać To już?. I wiecie co jest super? Że skład moich perfum został zapisany w komputerze i jeśli tylko zapragnę, mogę kupić sobie kolejny flakon. Albo wprowadzić modyfikacje. Korci mnie to ziele angielskie. Albo zastąpienie cyprysa jałowcem. Natomiast co do samego Black Bolt, to zdaję sobie sprawę, że nie jest to zapach z najwyższej półki. Nosi się go jednak bardzo komfortowo. Kompozycja projektuje całkiem wyraźnie, zwraca również uwagę otoczenia. Szczególnie od przedstawicielek płci pięknej usłyszałem na jej temat sporo komplementów, takich jak wow!, śliczna i piękna. Ale wiecie co w tym wszystkim jest najgorsze? Mam już pomysł na kolejne perfumy…