Sagamore – męskość kontrolowana

Lubię czasem sięgnąć po perfumy z lat 80’ XX wieku. O ile bowiem w obecnym stuleciu nie obserwuję aż tak istotnych zmian w stylistyce zapachów na przestrzeni dekad, to już w poprzednim różnice między latami osiemdziesiątymi a dziewięćdziesiątymi, a potem dziewięćdziesiątymi i zero zero są silnie zauważalne. I dlatego na potrzeby dzisiejszej recenzji zdecydowałem się na testy Sagamore od Lancôme. Kompozycji powstałej w 1985 roku za sprawą samego Jean-Louis’a Sieuzac’a. Dodatkowo, zainteresowała mnie również nazwa tych perfum. W pierwszej chwili pomyślałem, że jest to może jakieś słowo zaczerpnięte z języka włoskiego (od amore). Okazało się jednak, że określenie sagamore pochodzi od algonkiańskich Indian. A oznacza wodza lub osobę o znacznym statusie w dane społeczności.  Czy zatem mamy tu do czynienia z zapachem dla liderów? Sprawdźmy!

     Charakterystyczne dla dziewiątej dekady minionego wieku bogactwo składników wyczuwalne jest w dziele Lancôme od samego początku. W którym na pierwszy plan wysuwają się zioła. A konkretnie szałwia i lawenda. Obie są tu dość wyraźne, nadając recenzowanym perfumom zieleni oraz wytrawności. A także pewnej pylistości. Nie mającej jednak nic wspólnego z laboratoryjnym kurzem. Jest świeżo, czysto i męsko. A także dość tradycyjnie. Znalazłem nawet porównanie do Chanel – Pour Monsieur i nie uważam go za bezzasadne. Szczególnie, że w głowie Sagamore odnajdziemy także cytrusy. Tuż za zasłoną ziół czają się bowiem cytryna i bergamotka. Również i one wpisują się w klasyczny klimat stworzonego przez Sieuzac’a pachnidła. Przy czym zielona strona zapachu podbudowana została jeszcze przy pomocy petitgrain. Jednocześnie, w pierwszej fazie kompozycji pojawia się również odrobina słodyczy. Nie wpływa ona jednak na fakt, że co do zasady postrzegam otwarcie Sagamore jako dość szorstkie.  

     Wspomniana przeze mnie słodycz silniej ujawnia się w sercu recenzowanych perfum. Które zbudowane zostało w oparciu o mieszankę kwiatów i przypraw. Z tych pierwszych najłatwiej zaś zidentyfikować jaśmin oraz goździk. Obok nich pojawiają się też jednak stanowiące nawiązanie do ziołowo-cytrusowego początku geranium, a także róża i konwalia. Natomiast za pikantniejszą stronę zapachu odpowiedzialne są imbir i cynamon. Wspólnie z kwiatami wpływają one na ocieplenie klimatu dzieła Lancôme. Co ciekawe, mimo takiego zestawiania nut, osobiście odbieram środkową fazę stworzonej przez Jean-Louis’a Sieuzac’a kompozycji jako dość subtelną. Mimo wyrazistego charakteru, nie wali obuchem w łeb. Daje za to przyjemne poczucie cichej elegancji. Które wyczuwam również w bazie zapachu. Choć ta jest już nieco silniej zmysłowa. A do tego balsamiczna. Przede wszystkim za sprawą obecności takich nut jak ambra, styraks i benzoes. Towarzyszą im również słodkie aromaty drewna sandałowego i wanilii. Nawiązaniem do męskiego charakteru Sagamore są natomiast paczula i piżmo.  

     Spora część pochodzących z lat 80’ klasyków charakteryzuje się bardzo dobrymi parametrami użytkowymi. A zwłaszcza mocą. Jak zatem na ich tle wypadają Sagamore? Otóż perfumy te wcale nie projektują aż tak intensywnie. Co nie znaczy, że wcale ich nie czuć. Przeciwnie, obcując z dziełem Lancôme przez większość czasu mamy świadomość jego obecności na skórze. Po prostu nie jest ono krzykliwe. Cechuje się natomiast bardzo dobrą trwałością. Pomimo, że mamy tu do czynienia z wodą toaletową, to kompozycja utrzymuje się na mojej skórze przez 9-11 godzin od aplikacji. Zdecydowanie nie ma się więc na co skarżyć.

     Podobnie jak wiele innych kultowych zapachów, Sagamore w pewnym momencie zniknął z rynku. Powrócił jako re-edycja w 2005, z nowym flakonem. Jednak ponieważ niniejsza recenzja dotyczy wersji vitage to opis butelki odnosić się będzie do dawnego wzoru. Która też nieco ewoluowała. Początkowo nie była bowiem przeźroczysta, a pokryta warstwą fioletowego lakieru. Z czasem zdecydowano się jednak na przejrzyste, choć przydymione zielenią szkło. W kolejnym kroku obudowano górną części flakonu czarnym plastikiem. Następnie zniknął zaś złoty pierścień u dołu zatyczki. Ta pozostała jednak czarna, z charakterystycznymi żłobieniami, dzielącymi ją na sześć okrągłych części. Bez zmian pozostała natomiast złota czcionka, którą wypisano nazwę kompozycji, jej koncentrację oraz markę.     

     Choć Sagamore to perfumy, które swoim charakterem wpisują się w dominujące w latach 80’ XX wieku trendy, to jednak moim zdaniem nieco wyróżniają się na tle konkurencji. Przede wszystkim, mimo bogactwa składników, jest w nich pewna delikatność. Kompozycja jest męska, ale na swój sposób efemeryczna. I nie mam tu na myśli jej trwałości, ale raczej specyficzne wrażenie ulotności. Jakby przypominała nam o kruchości tego, co piękne. Poza tym jest to zaś całkiem udana interpretacja zapachu szyprowego. Ze świeżym, cytrusowo-ziołowym otwarciem, kwiatowym sercem z dodatkiem przypraw oraz żywiczną bazą. Jest więc klasycznie, ale i elegancko. A do tego męsko, ale nie samczo. Rozumiem dlaczego w dacie swojej premiery perfumy te cieszyły się tak dużą popularnością. Sagamore to bardzo komfortowe pachnidło na co dzień.        

Sagamore
Główne nuty: Zioła, Żywice.
Autor: Jean-Louis Sieuzac.
Rok produkcji: 1985.
Moja opinia: Warto poznać. (5/7)