Ormonde Man – leśny gentleman
Marka Ormonde Jayne zadebiutowała na rynku w 2002 roku. Zaś dwa lata później w jej ofercie pojawiły się pierwsze perfumy dedykowane mężczyznom – Ormonde Man. I to właśnie ten zapach jest bohaterem dzisiejszej recenzji. Za jego skomponowanie, podobnie jak w przypadku wszystkich przedstawionych przeze mnie do tej pory pachnideł OJ, jest Geza Schoen. Tym razem niemiecki mistrz dostał jednak wytyczne by skomponować perfumy, które swoim charakterem wyrażałyby zarazem wyrafinowania jak i mistycyzm. Niełatwe zadanie. Bez zbędnej zwłoki przekonajmy się zatem w jakim stopniu udało się je zrealizować i jak w rzeczywistości pachną Ormonde Man.
Początek recenzowanych perfum jest wyraźnie przyprawowy. I to tak naprawdę wyraźnie. Na mojej skórze najsilniej wybija się zaś kardamon, który nadaje otwarciu kompozycji delikatnego chłodu. Jednocześnie, od samego początku zapach jest jasny i transparentny. Powiedziałbym nawet, że głowa sprawia wrażenie eleganckiej. W jej przyprawowy klimat wpisują się natomiast jeszcze różowy pieprz i kolendra. Dzięki czemu docierające do naszych nozdrzy wrażenie są dość zróżnicowane. Pierwsza z wymienionych nut niesie bowiem ze sobą słodycz, a druga więcej cytrusowej świeżości. Wzmocnionej jeszcze przy pomocy bergamotki. Powyższe składniki dodatkowo uzupełnione zaś zostały o aromat jagód jałowca. Dzięki któremu pierwsza faza Ormonde Man nabiera bardziej męskiego charakteruu. Jednocześnie, wysyła również sygnał wskazujący w którym kierunku dzieło Gezy Schoen’a podąży na swoich kolejnych etapach.
Im więcej czasu upływa od aplikacji opisywanych perfum na skórę, tym silniej uwidacznia się królujący w ich sercu wątek drzewny. Z tym, że przyprawy wcale nie znikają. Dyskretnie przesuwają się jednak na drugi plan. Dzięki czemu łatwiejszy do wyczucia staje się pojawiający się w środkowej fazie kompozycji oud. Pogłębia on jej aromat, odsuwając ją jednocześnie od początkowego jasnego charakteru. Z tym, że nie za daleko. W skutek jego obecności całość na pewno nie staje się mroczna ani ciężka. Zyskuje jednak wytrawniejszego, dymnego oblicza. Dodatkowo, drzewny klimat Ormonde Man wzmocniony został jeszcze przy pomocy, występującej na północnym zachodzie Stanów Zjednoczonych i na Alasce, choiny Martensa, zwanej również tsugą. A skoro już o iglakach mowa… W bazie recenzowanego dziś zapachu odnaleźć możemy też wytrawny aromat cedru. Który według mnie niesie ze sobą pewien ładunek świeżości i zieleni. Podkreślony jeszcze przy pomocy wetywerii. Jednak w późnej bazie całość staje się zauważalnie słodsza. A na pierwszy plan wysuwa się drewno sandałowe. Z którego obecności wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. Jego słodkawa, mleczna woń przykryta była bowiem bardziej klasycznie leśnymi akordami. W końcówce, asystowana przez piżmo, przejmuje jednak władzę, swoją łagodną zmysłowością udanie wieńcząc dzieło Gezy Schoen’a.
Nadszedł czas by przyjrzeć się parametrom użytkowym Ormonde Man. Biorąc pod uwagę dość wyrazisty, drzewno-przyprawowy (w tej kolejności) charakter tych perfum, można by spodziewać się, że ich moc jest znacząca. W rzeczywistości projekcję dzieła Ormonde Jayne określiłbym jednak jako umiarkowaną. A nawet zmierzającą w kierunku dyskretnej. Emanujący z naszej skóry zapach daje nam poczucie komfortu, nie narusza jednak osobistych przestrzeni osób wokół nas. Pod tym względem zachowuje się więc jak prawdziwy gentleman z Wysp Brytyjskich. Nie robi jednak angielskiego wyjścia, a stopniowo, między 8 a 10 godziną od aplikacji gaśnie na skórze. Co świadczy o jego dobrej trwałości, nawet jeśli wziąć pod uwagę fakt, że mamy tu do czynienia z wodą perfumowaną.
A jak prezentuje się flakon recenzowanej dziś kompozycji? Według mnie dość solidnie. Wykonana z przeźroczystego szkła buteleczka sprawia wrażenie masywnej. Przy czym jej górna część wyraźnie zwęża się w kierunku atomizera, który ukryty został pod, nieco kojarzącą mi się z młotem Thora, srebrną zatyczką. W oczy rzuca się także brak etykiety. Zamiast niej, nazwa zapachu, jego marka i koncentracja a także wskazanie na londyński rodowód, wypisane zostały wprost na szkle. A do celu tego użyto ciemnoczerwonej czcionki. Przez ścianki flakonu dostrzec możemy natomiast zamkniętą w jego wnętrzu jasnożółtą ciecz. I mimo, iż całość nie porywa może wyglądam to prezentuje się spójnie i dość elegancko.
Na wstępie wspomniałem już, że Ormonde Man to pierwsze męskie perfumy marki Ormonde Jayne. I mając to na uwadze stwierdzam, że dobrze wybrano kierunek, w którym poszła ta kompozycja. Zapach jest elegancki, a przy tym bez dwóch zdań męski. Ma w sobie coś klasycznego. Ale takiego brytyjsko klasycznego. Tak jak angielska moda różni się od włoskiej czy francuskiej, tak dzieło Gezy Schoen’a wyróżnia się bijącymi od niego siłą i spokojem. Mimo, iż całość zbudowana jest w zasadzie tylko na dwóch wątkach, drzewnym i przyprawowym, to wydaje się naprawdę dobrze zrównoważona. I choć Ormonde Man nie są może perfumami specjalnie oryginalnymi (niektórym mogą nawet wydać się nudne), to jednak gdyby stanęły na mojej półce, łatwo znalazłbym okazje by regularnie po nie sięgać. Zwłaszcza, że zbierają też sporo komplementów od płci przeciwnej.
Ormonde Man
Główne nuty: Nuty Drzewne, Przyprawy.
Autor: Geza Schoen.
Rok produkcji: 2004.
Moja opinia: Warto poznać. (5/7)