Muscs Koublaï Khän – cesarskie piżmo

Dziś na blogu recenzja perfum, które od dawna pragnąłem poznać. Muscs Koublaï Khän Serge’a Lutens’a. A więc jednego z najsłynniejszych (niszowych) zapachów z piżmem w temacie. Chyba tylko Musc Ravageur dorównuje mu popularnością. Nasz dzisiejszy bohater datuje się zaś na rok 1998, a jego autorem jest nie kto inny jak Christopher Sheldrake. Jeśli zaś chodzi o inspirację do powstania tej kompozycji, to są nią Chiny za czasów Kublai Khana. A więc wnuka Czyngis-Chana i założyciela dynastii Yuan. Co ciekawe, w opisie na oficjalnej stronie francuskiej marki mowa jest również o pracach chińskich lakierników. Co natychmiastowo kojarzy mi się z Chanel – Coromandel. Ale czy obie kompozycje są do siebie podobne? Przekonajcie się czytając dalszą część niniejszego wpisu.

Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że co do zasady lubię perfumy o dzikim, zwierzęcym charakterze. Tyle, że Muscs Koublaï Khän nie do końca się do takich zaliczają. Owszem, ich otwarcie zwraca uwagę. Jest ostre i wyraziste. Jakby surowe. Dominuje w nim brudna i trochę zakurzona/pylista nuta kuminu oraz cywet. Przy czym to właśnie ten drugi odpowiada za animalny charakter recenzowanej kompozycji. Z tym, że mnie jej otwarcie nie odstraszyło. Ani nie zszokowało. Miałem już do czynienia z trudniejszymi pachnidłami. W zasadzie, pod tym względem przeżyłem nawet małe rozczarowanie. Spodziewałem się bowiem piżmowego potwora. Tymczasem początek dzieła Lutens’a nie jest aż tak przerażający. Brudny, owszem. A do tego silnie wytrawny. Ale nie straszny. Istotną rolę odgrywa w nim także aromat kostowca, który przyczynia się do spotęgowania wrażenia nieczystości. Całość dość szybko zaczyna jednak ewoluować. 

Pierwszą ze zmian jaką zauważył podczas testów Muscs Koublaï Khän jest stopniowy wzrost słodyczy tych perfum. A dzieje się tak między innymi za sprawą obecnej w ich sercu róży. Wyraźnie ociepla ona kompozycje. Łagodzi też jej surowe oblicze. Na typ etapie pojawia się również coś skórzanego. Choć w oficjalnym spisie nut skóra nie figuruje. Może jej woń to efekt działania kastoreum? I sparowanej z nim paczuli? Ta ostatnia potrafi bowiem przybierać nieco skórzaną postać. Dodatkowo, zwróciłem także uwagę na fakt, iż w miarę upływu czasu zapach staje się bardziej pudrowy. Przez cały czas zachowuje jednak wyraźny przechył w męską stronę. Ale jego końcówka jest już według mnie zauważalnie czystsza. Między innymi właśnie za sprawą tytułowego piżma (odtworzonego tu przy pomocy nasion ambrette). Wyczuwalne od samego początku, w bazie osiąga swoją kulminację. Jest zarazem zwierzęce, słodkie jak i detergentowo czyste. To dziwne połączenie. A jednak nie wywołuje dysonansu. Naturalnie wpasowuje się w klimat Muscs Koublaï Khän. W ostatniej fazie mocy nabiera też wspomniane już kastoreum, które odpowiada za podtrzymanie ostrzejszego klimatu opisywanych perfum. Nieco żywicznych akcentów pojawia się zaś za sprawą labdanum. Pewne słone niuanse są natomiast zasługą szarej ambry.    

Przejdźmy teraz do parametrów użytkowych recenzowanych perfum. Jeśli chodzi o ich moc, to znów spotkało mnie lekkie rozczarowanie. Spodziewałem się bowiem, że ich aromat będzie naprawdę silny. Tymczasem projekcja Muscs Koublaï Khän jest tylko trochę powyżej średniej. W zupełności jednak wystarczy, abyśmy zarówno my, jak i osoby w naszym otoczeniu, czuli tę kompozycję. Nie mogę natomiast narzekać na trwałość zapachu. Ta jest bowiem naprawdę bardzo dobra. W moim przypadku wynosiła około 12-14 godzin. Warto jednak zaznaczyć, że dzieło Lutens’a występuje pod postacią wody perfumowanej.

To jeszcze tylko krótko o flakonie opisywanego pachnidła. I od razu przyznam, że wolałem poprzedni wzór. Obecny wydaje mi się bowiem mało atrakcyjny wizualnie. Buteleczka jest smukła i pokryta nieprzeźroczystą warstwą czarnej farby. Na jej tle szara etykieta wydaje się więc zlewać z resztą wzoru. A wytłoczona w pionie nazwa producenta jest jakby nieczytelna. Nie wspominając już o nazwie zapachu, którą jasnoszarą czcionką wypisano u podstawy flakonu. Lubię minimalizm, ale w tym wypadku uważam go za nieco przesadny. Na plus oceniam za to wzór zatyczki. Choć też czarna, to dzięki okalającym ją karbowaniom nadaje całości trochę więcej charakteru.    

Podsumowanie dzisiejszej recenzji zacznę może od tego, że Muscs Koublaï Khän nie mają nic wspólnego Coromandel. Notabene, z Musc Ravageur również nie. To zupełnie różne perfumy i nie ma co ich porównywać. Naszego dzisiejszego bohatera określiłbym zaś mianem cywilizowanego dzikusa. Zapach, choć brudny i surowy, zawiera w sobie wyraźny ładunek słodyczy. A jego pojawiająca się z czasem pudrowość nadaje mu zmysłowości. Kompozycja pozostaje jednak męska. A przynajmniej ja nie znam kobiety, której by pasowała. Mimo, iż jest w niej pewna lekkość. To kolejna ciekawostka, bowiem po obecnych tu nutach można by spodziewać się pachnidła ciężkiego i przytłaczającego. Tymczasem Muscs Koublaï Khän wcale takie nie jest. Co może po części wynikać z czystego charakteru samego piżma. 

Muscs Koublaï Khän
Główna nuta: Piżmo.
Autor: Christopher Sheldrake.
Rok produkcji: 1998.
Moja opinia:  Warto poznać. (5/7)